W tym roku przypada 50 lat polskiego WARGAMINGU - datę wybrano w sposób symboliczny: tyle lat minęło od powstania w Warszawie pierwszego miejsca regularnych spotkań miłośników historii i figurek czyli Pracowni Mikromodelarstwa i Historii Wojskowej. Z tej okazji w ramach tegorocznej, osiemnastej edycji Pół Chwały w Niepołomicach, zostanie zorganizowana specjalna gala. I ja zostałem na nią zaproszony z prośbą o zaprezentowanie działalności Klubu Gier Historycznych, ale - niestety - po raz pierwszy od kilku lat w tym roku na PCh mnie nie będzie. Niech zatem ten wpis, trochę wspominkowy a trochę w stylu chwalipostu, zastąpi ową prezentację.
Jakie były głębokie korzenie Klubu Gier Historycznych (KGH)? Trzeba zacząć daleko i głęboko. Historia każdego wargamera jest pewnie jedyna i niepowtarzalna, ale ja należę do tych, którzy nie przeszli po drodze przez WH40000 i różne takie tam systemy.
Grami interesuję się oczywiście od dziecka. Jak miałem 7 lat poznałem szachy i gram do dziś. Zawsze tylko towarzysko - z tatą, kuzynami, wujkami... Nigdy nie w żadnym klubie ani turnieju. Nawet nie interesowałem się żadną teorią debiutów (dopiero ostatnio, kiedy trochę sobie pogrywam na chesscomie, nauczyłem się co to jest partia włoska czy hiszpańska...). Poznałem szachy dla trzech, szachy heksagonalne i pewnie jeszcze trochę innych wariantów. Z kuzynem Jackiem najpierw rozgrywaliśmy kilka partyjek normalnie, potem kilka w Rumcajsa (albo Rozbójnika, nie pamiętam) - czyli szachy na wybitkę a jak nawet te partie wydawały się nam zbyt długie, to na końcu ustawialiśmy figury i pstrykając w swoje dążyliśmy żeby wybić jak najwięcej figur przeciwnika - taki rodzaj szachowych kręgli :)
Jeśli już jestem przy czasach późnego PRL, to oczywiście pamiętam też niektóre planszówki. Ale największy sentyment mam do pewnej gry, gdzie pionki były w kształcie samochodów i jeździło się po żółtej planszy pełnej znaków drogowych. Miałem też wtedy swoje pierwsze figurki - postaci żużlowców w barwach klubowych. Dla chłopaka z Torunia - taki zestaw to absolutna podstawa. Nie pamiętam tylko, czy to były tylko takie figurki "kolekcjonerskie" czy tez to było połączone z jakąś planszę w formę gry. Czasami też braliśmy z kumplem Dziobolem żołnierzyki, szliśmy do przyosiedlowego lasku (koło Fortu II na Rubinkowie) i robiliśmy nimi bitwy. Później, już w latach '80, pojawiły się zestawy małych żołnierzyków, tak na oko chyba w skali 15mm, i z kumplem (Pelem) chcieliśmy zrobić dioramę w stylu Dzikiego Zachodu (ja miałem Indian, kumpel żołnierzy Unii - nawet zaczął ich malować) ale na planach się skończyło.
Wracając jeszcze na chwilę do Jacka - z nim to mieliśmy przeróżne projekty :) - ja jestem o kilka lat starszy, więc pewnie większość pomysłów wychodziła ode mnie. Kilka pamiętam, jak na przykład projekt wielkiej planszowej gry o wojnie na Pacyfiku. Nie znałem wtedy heksów, wszystko szło na kwadratowych polach. Mieliśmy też swoiste "bitewniaki" - z klocków popularnych w tamtym czasie, takich żółtych i czerwonych, budowaliśmy bazy wojskowe z budynkami i samoloty. Tymi samolotami nadlatywaliśmy nad bazy przeciwnika i zrzucaliśmy na nie "bomb" czyli... puste już naboje do syfonów. Rozpierducha była konkretna :)
Po kilku latach ten pomysł twórczo rozwinęłyśmy z Pelem, kiedy już mocno siedzieliśmy w sklejaniu modeli kartonowych z "Małego Modelarza". Zaczęliśmy robić miniaturki okrętów z grubej tektury (wielkości mniej więcej jak dziś Bogowie Wojny: TOGO). Cel był taki, żeby potem zrzucać na nie jakieś zapalone "bombki". Parę modeli zrobiliśmy, ale do bitwy nie doszło...
Na przełomie lat 80/90 bardziej mnie interesowała muzyka i kontrkultura. Generalnie nie miałem wśród znajomych nikogo, z kim mógłbym w coś zagrać (poza szachami). Dziobol kupił sobie "Gwiezdnego Kupca" ale ta gra mnie w ogóle nie wciągnęła, głównie ze względu na tematykę. Jakieś "Dragony" widziałem, ale wtedy całą kasę wydawałem na płyty, kasety, koncerty. Kupiłem tylko jedną grę heksową, "Pustynną Burzę", by nigdy w nią nie zagrać.
Jak widać, mapa do tej gry nie obfituje w szczegóły. mam ją do dziś, ale... wzbogaconą o różne lasy, wioski, drogi... Trochę się na niej później bawiłem kombinując i tworząc swoje trochę własne zasady.
Z tamtych czasów pamiętam jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz - w Toruniu, albo na Rynku albo na Szerokiej od strony Rynku, gdzieś w okolicach dawnego PDT, w latach '90 była księgarnia, w której ofercie były też gry. Na wystawie mieli dużą dioramę, do Warhammera albo czegoś w tym stylu. O ile świat tych stworów absolutnie mnie nie pociągał, to sama makieta - coś w rodzaju drewnianej warowni - była czymś, obok czego nigdy nie mogłem przejść obojętnie. Często przy niej przystawałem.
Po studiach zacząłem pracę w muzealnictwie i temat gier wszelakich jakoś tak mi się przewijał. Nadal nie mając z kim grać, wsiąkłem w strategie komputerowe, co było jednak zgubną ścieżką, zważywszy ilość zmarnowanych godzin. Europa Universalis, Close Combat, Commandos, Steel Panthers... i wiele innych. Ale gry planszowe ciągle jakoś mnie kręciły. Co ciekawe, znowu dłubałem jakieś swoje projekty - na przykład seria mini-gierek heksowych o bitwach Powstania Listopadowego czy "Korpus" - hybryda planszy i figurek w klimacie wojen napoleońskich. Kombinowałem też z czymś w stylu planszowej Europy Universalis.
Temat figurek też się przewijał. Biurko obok mnie miał śp Zbigniew Fuiński, wieloletni i zasłużony członek Stowarzyszenia Miłośników Dawnej Broni i Barwy, wydawca czasopisma "Dawna Broń i Barwa", z którym w kilku numerach nawet mu pomagałem.
Niezwykły człowiek i kopalnia wiedzy. Jednym z tematów naszych fascynujących rozmów były... figurki wojskowe. Sam zresztą, w ramach działalności SMDBiB jeszcze w latach 70. i 80. organizował cykliczne wystawy figurek - mam katalogi chyba VIII i IX. Opowiadał też o koledze, który przez dwa lata grał korespondencyjnie (!) figurkami w Waterloo z kolegą z Anglii. Obaj w swoich domach mieli rozstawione makiety i przesyłali pocztą swoje ruchy. Ależ mi to działało na wyobraźnię... Kilka lat później zrobiłem swego rodzaju kontynuację tej tradycji, ale o tym za chwilę.
W kolejnym moim Muzeum (z będzińskiego zamku i pałacu przeniosłem się do "Sztygarki" w Dąbrowie Górniczej) trafiłem akurat na czas, kiedy muzeum, że tak to nazwę, zaczęło wychodzić na zewnątrz. Na wszelkiego rodzaju miejskich festynach, dożynkach itp. muzeum musiało wystawić swoje stoisko. Działa archeologii wystawiał piaskownicę z ukrytymi artefaktami do odkopania, a ja zaproponowałem gry historyczne. Ze sklejki i kija od miotły zrobiłem kilka gier, takich jak HNEFATAFL, ALQUERQUE, FORTECA i jeździłem z nimi jak na stoiska promocyjne w supermarketach.
Raz w tygodniu muzeum było otwarte dla zwiedzających po południu, czyli musiałem siedzieć na tak zwanym dyżurze. Frekwencja zwiedzających powalająca nie była, nad książką przysypiałem i właśnie wtedy wpadłem na pomysł, żeby w ramach tych moich dyżurów robić spotkania z historycznymi grami planszowymi. Wymyśliłem nazwę Dąbrowki KLUB Miłosników GIER HISTORYCZNYCH, z czasem skróconą do obecnej formy. No i regularnie spotykałem się sam ze sobą. Mam doświadczenie w grach solo, więc nie miałem z tym problemu, a to była zawsze jakaś większa aktywność niż tylko czytanie książek. Miałem kilka swoich pierwszych historycznych planszówek.
Już wtedy miałem wielką frajdę nie tylko z samego grania, ale także z pokazywania gier innym ludziom. Stąd mój chętny udział w imprezach, jeździłem do zaprzyjaźnionych szkół z pokazami. Do dziś mnie to kręci.
To był rok 2012. Mniej więcej po roku takiej "działalności" przyszedł do muzeum pewien człowiek. Usłyszał gdzieś że są w muzeum te spotkania Klubu Gier, więc wpadł zobaczyć. Pogadaliśmy chwilę i okazało się że ma trochę doświadczenia w tej tematyce: działał trochę w rekonstrukcji historycznej (XVII wiek), grał w VETO! i miał pomalowane figurki do "OGNIEM i MIECZEM" (OiM). Norbert - bo o nim mowa - zawsze więcej mówił że ma niż miał w rzeczywistości, ale dał mi solidnego kopa do przodu. Ja w tym czasie teoretycznie już znałem OiM. Teoretycznie, bo nie miałem żadnych figurek. Ale znalazłem stronę gry w sieci, wydrukowałem wszystko co się dało - to były jakieś zasady i rozpiski w wersji demo. Pracując w muzeum i organizując swoje pokazy, działałem także w ramach akcji LATO, na co miałem skromny fundusz. Skromny, ale wystarczył żeby kupić pierwsze pudełko Kozaków (podjazd), pierwsze farbki i pędzelki. Miałem już 40 lat na karku a w życiu nie malowałem żadnych modeli - sklejałem jedynie kartonowe, a więc już kolorowe. A teraz - przychodziłem do pracy i malowałem żołnierzyki. Patrzyli na mnie trochę jak na kogoś mało poważnego. Ale dzięki temu rozwinąłem w muzeum coś, co przybrało z czasem całkiem pokaźne rozmiary. Wiem, że podobne inicjatywy pojawiają się tu i ówdzie, namierzyłem jakiś efemeryczny klub gier w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańku - ale śmiem twierdzić, że to co się działo w dąbrowskiej "Sztygarce" - było największą i najdłużej trwającą tego typu działalnością w polskim muzealnictwie.
Malując jednocześnie uczyłem się zasad - zrobiłem sobie takie zielone i pomarańczowe prostokąciki o wymiarach podstawek. Miałem taką fazę, że nawet zacząłem robić domki i elementy terenu. Spod naszego T-34 wyjąłem kilka kamieni żeby zrobić skałki. Jeszcze nie wiedziałem, że w "OiM" oficjalnie takich terenów nie ma - to był z pewnością najcięższy zrobiony przez mnie teren :)